czwartek, 15 marca 2018

Od November - Ostatnie życzenia

Obudziłam się z bólem głowy. Ostatnio coraz częściej mi się to zdarzało. Pesymizm, introwertyzm? Niewątpliwie. Zapytajcie nieszczęsnego śmiałka, rycerza na białym koniu - Whatevera. Wypadałoby przeprosić, ale to bycie introwertyczką, a w dodatku duma osobista...
Coraz częściej zdaje mi się, że nie jestem dość dobrą osobą na moje stanowisko. Matka w snach nie ma już szerokiego uśmiechu, a o moich kontaktach z innymi członkami Sfory lepiej nic nie mówić.
Z każdego miejsca wygląda na mnie wspomnienie z Whateverem. Nawet, jeśli go gdzieś nie było, i tak o nim myślę. Denerwujące. 
Dużo czasu spędzam w łóżku, albo na zwiedzaniu i czyszczeniu ogromnej jaskini mamy. Jak ona mogła w tym mieszkać? Pewnie trzech czwartych nie sprzątała. Zostawiła całkiem sporo rzeczy, najbardziej jednak poruszył mnie list, zaadresowany do dziecka Lastrady i Marvela. Do mnie.
Ustaliłam, że co najmniej co trzeci dzień będę chodzić na długi spacer. Któregoś dnia zawędrowałam nad miejsce, w którym dostałam naszyjnik od Whatevera. 
- To dobry pies, a w dodatku taki kochany... - mruknęłam, starając się, by te słowa zabrzmiały przekonująco. Whatever jest dobry. 
Byłby dobrą Gammą.
Ta myśl nadpełzła z nadmiernego roztkliwienia się na temat Whatevera, zanim zdążyłam ją powstrzymać. Nie, nie, nie. Przecież już o tym myślałam.
Czy ty naprawdę myślałaś?
Czasem mam wrażenie, że w środku mojego pustego przecież łba mieszka wredne, uparte psisko, myślące to, czego myśleć nie powinnam.
- Dobra, dobra... - westchnęłam. 
Właśnie zgodziłam się na zniszczenie sobie, młodej, słodkiej dwulatce, życia. W imię czego? Spokoju we własnym, pełnym urojeń łbie. Hej, to on jednak nie jest pusty?
Może być mały kłopot z wykonaniem, ale to pestka. Zdeterminowanie wszystko zwycięży.
Wykąpałam się i rozczesałam futro. Kilka kropli olejku różanego dodatkowo dodało mi uroku. Tak wyekwipowana mogłam ruszyć do Whatevera.
Ding, dong! - zawołałam śpiewnie, pukając do jego jaskini. Border otworzył z bardzo zaskoczoną miną.
- Cześć. Co cię tu sprowadza? - zapytał niepewnie, lustrując mnie wzrokiem. Nagle drgnął i zaprosił mnie do środka. Minęłam próg i usiadłam.
- Whaty... - mruknęłam pociągle. Uniósł jedną brew do góry. 
- Tak, Novy? - odparł z cieniem uśmiechu. Gestem myśli spróbowałam uspokoić skręcony żołądek i odetchnęłam.
- Czy ja ci się... podobam? - zapytałam, prosto z mostu i na dodatek z głupim uśmiechem. Cóż, jak kocha, to nie ucieknie, prawda?
Pies zamarł. Jego ciemne oczy rozwarły się szerzej, a spojrzenie uciekło byle dalej ode mnie.
No... Ummm... - jęknął, spuszczając głowę jeszcze niżej.
Whaty? - ponagliłam cicho, podchodząc bliżej.
- Tak - wymamrotał cichutko, kuląc się jeszcze bardziej. 
Zmusiłam się, żeby dotknąć jego miękkiego czoła nosem.
Ja ciebie też - szepnęłam wprost do jego ucha.
Uniósł nieśmiałe spojrzenie. Mi powoli kończyły się pomysły, jakie uczucia powinnam odgrywać. Co czułam? Nic, jeśli nie liczyć narastającej paniki.
Czy chcesz, żebym cię o coś zapytał? - spytał łamiącym się, może ze wzruszenia?, głosem.
- Tak... - szepnęłam, kiwając głową. Odetchnął głęboko.
- November, czy zechciałabyś być moją partnerką? 
- Tak! - pisnęłam, starając się z całych sił wyglądać na wzruszoną i zakochaną.
Wtuliłam się w niego, tylko po to, żeby dać na moment odpocząć mięśniom pyska. 
- Whaty... - mruknęłam.
Tak, Novy?
- Wiesz, że jesteś teraz samcem Gamma? - spytałam, wlepiając w niego spojrzenie.
- Najważniejsze dla mnie jest, że mam ciebie, kochanie - odpowiedział czule. Przygryzłam wargę.
- Jeśli ci to nie przeszkadza, mogłabym pójść na godzinę do siebie? Postaram się spakować... - szepnęłam, czując rosnącą gulę w gardle. To się zbliżało.
- Dobrze, Novy. Wrócisz do mnie na noc, czy zostaniesz u siebie?
- U siebie - zadecydowałam szybko. - Pójdziesz mnie rano odwiedzić?
- Oczywiście, jeśli chcesz... - uśmiechnął się.
- Do zobaczenia jutro, Whatever.
- Do zobaczenia, kochanie.
Opuściłam jego dom. Powinnam odetchnąć z ulgą, ale z każdą chwilą coraz mocniej się trzęsłam.
- A może by tak żyć dalej jako jego partnerka? - szepnęłam do siebie.
On mnie naprawdę kochał, problem był w tym, że ja jego nie i nie widziałam na to nadziei.
Stanęłam przed jaskinią mojej matki. Na sporym kawałku papieru napisałam list.

Drogi Whateverze,
Wybacz. Nie mogłam inaczej. Zawsze wiedziałam, że byłbyś lepszym Gammą ode mnie. Dzisiaj postanowiłam dać spokój.
Proszę, ułóż sobie życie z kimś, kto będzie cię kochał. Ja tego nie czułam. Proszę, bądź szczęśliwy. Nie płacz za mną.
Żal mi opuszczać te miejsca, których nawet dobrze nie poznałam. Matka się nie cieszy. Według niej powinnam pozostać tu z tobą, ale ja wiem, że jest inaczej.
Żegnaj, panie Takes.
Żegnaj, drogi Whateverze.
Żegnajcie wszyscy.
Moje ciało czeka w sypialni, dusza zaś pozostanie z wami na zawsze.

Położyłam list przed drzwiami. Bałam się jak nigdy dotąd. Poszłam do pomieszczenia, które służyło mi za sypialnię. Uniosłam krótki sztylet, ostatni raz zapłakałam, spojrzałam w okno i wbiłam go w siebie.
To był mój koniec.


The End.
List do wszystkich jest w postach roboczych. 
Pamiętajcie, żeby usunąć moje imię i wstawić tam Whatevera. Niestety moja nikła ilość władzy od Hamiltonka mi na to nie pozwala.

czwartek, 1 marca 2018

Od Commanda - CD Elizabeth

Sytuacja była beznadziejna. Zostałem uwięziony w jednym miejscu z prawie obcą suczką, której nie mogłem zostawić. Mimo że nie zależało mi na niej, nie potrafiłem zostawić kogoś samego w takim stanie. Czułem się za nią odpowiedzialny, chociaż nie powinienem... Wpatrywałem się w ogień, po czym spojrzałem na moją towarzyszkę. Wyglądała coraz słabiej, a ja nie wiedziałem, co mogę zrobić...  W ogóle nie powinno mnie tu być. Mogłem nie zbliżać się do tych terenów, a wtedy cała sprawa nie miała by miejsca.
- Elizabeth? - mruknąłem, gdy nagle jej głowa opadła z hukiem na ziemię. Zdecydowanie nie było to zamierzone. Z odległości dwóch metrów czułem napięcie w jej ciele i strach. Oddychała ciężko i z trudem, nie patrząc na mnie. Moje nozdrza wypełniał nieprzyjemny zapach krwi i bólu. Musiałem coś zrobić, zareagować.
- Elizabeth? - podniosłem się z ziemi i w kilku marnych susach znalazłem się przy suczce. Była półprzytomna, a rana z jej łapy krwawiła coraz mocniej. Po chwili nie miałem już z nią kontaktu. Przez chwilę przeszła mi przez myśl straszna wizja, że ona zaraz tu umrze i to z mojej winy, ktoś ze sfory mnie tu znajdzie i będę miał przerąbane do końca życia. - Elizabeth! - potrząsnąłem nią, a moja sierść zabarwiła się na czerwono od ciemnej, lepkiej krwi spływającej po ciele Elizabeth.
- Co tu się dzieje? - Miałem wrażenie, że moje serce na chwilę przestało bić. Zamarłem, a nieznajomy głos dobiegł do moich uszu i sprawił, że byłem już pewny swojego losu. Odwróciłem się i ujrzałem nieco wyższego ode mnie psa przypominającego aussie. W ogóle nie przypominał mojej nowej znajomej, lecz łączyło ich jedno. Z pewnością nie był zachwycony moją obecnością. Kiedy dostrzegł leżącą obok mnie Elizabeth, otworzył szerzej oczy i spojrzał na mnie z niedowierzaniem. Po chwili jego wzrok zamienił się w mordercze spojrzenie, sugerujące wyzwanie do walki. - Kim jesteś? - warknął. - I co najlepszego zrobiłeś? - wydusił. Na szczęście szybko wrócił jego rozsądek i zajął się suczką. Odsunąłem się, gdy do niej podszedł. Instynkt kazał mi uciekać... ale tego nie zrobiłem. Czy nie byli to przypadkiem członkowie sfory, o której mówiła Elizabeth...?
- To nie moja wina. - obroniłem się. - Może byś jej pomógł, co? - burknąłem. Nie odpowiedział, tylko wziął ją na grzbiet i odwrócił się w moją stronę. Spojrzał na coś, co znajdowało się za mną, ale gdy się obejrzałem, nic tam nie było. Po chwili jednak zza krzaków wyłonił się duży wilk, który o mało co się na mnie nie rzucił.
- Stop. - rzekł ze spokojem drugi pies. - Na razie zabierzemy stąd Elizabeth i przeniesiemy do Whatevera. Później się nim zajmiemy.
Wilk skinął głową. Posłałem mu niechętne spojrzenie. Za dużo psów jak na jeden raz. Wcale nie miałem ochoty z nimi tutaj być, jednak było już za późno na ucieczkę. Obaj mieli więcej siły niż ja, poza tym moja bezużyteczna łapa nie pozwoliłaby mi na zbyt długi i szybki bieg. Westchnąłem głęboko i w ciszy ruszyłem za nimi. Ku mojemu zaskoczeniu, od razu przeszli do truchtu, a następnie już biegli. Niestety pilnowali mnie z obu stron, więc nie miałem jak ich zgubić. Na szczęście jaskinia, do której mieliśmy się udać, była niedaleko, gdyż moja łapa już promieniowała bólem. Kuśtykając, dotarłem na miejsce razem z pozostałą trójką. Z groty wyszedł przyjaźnie wyglądający border collie.
- Co się stało? - zapytał, z przestrachem patrząc na Elizabeth, która była już  nieprzytomna. Nie było czasu na dodatkowe, zbędne pytania. - Jad żmii. - rozpoznał po szybkiej obserwacji. Owczarek spojrzał wtedy na mnie, już bez takiej grozy jak wcześniej. Mimo to wcale nie chciałem tu być. Gdy Whatever (tylko jego imię udało mi się poznać) zabrał suczkę, a wilk za nią poszedł, pies odezwał się.
- W takim razie kim jesteś? - spytał niedowierzając. Nie okazywał skruchy, lecz nie mogłem wiedzieć, co działo się w jego środku. Nadal nie wierzyłem, że jest do mnie przekonany. - Może na razie tu zostaniesz?
- Zapomnij. - wymamrotałem i odwróciłem się, zmuszając swoje ciało do biegu. Nie słyszałem za sobą jego kroków. Odpuścił. Na moje szczęście. Musiałem zwolnić, gdy ból nie pozwolił mi na dalszy wysiłek. Przeciążona kończyna prawie wlokła się za pozostałymi. Musiałem znaleźć schronienie. Było już bardzo późno i mroźno. Prawie trząsłem się z zimna. Nagle zobaczyłem most, a za nim niewielką grotę. Niewiele myśląc, skierowałem się w tamtą stronę. Wszedłem do środka, gdzie było bardzo miękko i ciepło. Położyłem się i oparłem głowę na przednich łapach. Na razie pozostało mi tylko czekać.


Elizabeth?

czwartek, 22 lutego 2018

Od Elizabeth CD historii Commanda

- Musiałabym przedstawić cię Hamiltonowi, a wtedy on z tobą porozmawia, przydzieli ci stanowisko i oficjalnie przyjmie do sfory. - westchnęłam.
Wtedy przez krótką chwilę po głowie przebiegła mnie dziwna myśl. Czy oby na pewno mój brat nie zechciał mnie śledzić? Rozejrzałam się dookoła. Alex potrafił szpiegować. Po kilku sekundach, przypomniało mi się, że tuż obok mnie stoi zupełnie obcy mi pies, bo oprócz faktu, że jest poturbowany, widzi gorzej na jedno oko, ma zranioną łapę i jest młodszym, wychowanym wśród ludzi psem o rasie zbliżonej do Retrievera i o imieniu Command, nie wiedziałam o nim nic, a i te informacje wydawały mi się mało wiarygodne. Oj, Alexandrze... Dlaczego nie postanowiłeś mnie śledzić?
- Trzeba robić to dzisiaj? Jest późno.. - mruknął. Nasze głosy zrobiły się nieco cichsze. Napięta atmosfera zaczęła pomału ustępować ciszy nocy.
- Nie chcę tam dzisiaj iść. Jest już późno i chyba nikomu nie będzie to na rękę. Zastanawiam się, czy nie popełniam błędu chcąc ci zaufać. - oznajmiłam patrząc podejrzliwie w oczy psa, w których, mogłabym  przysiąc, zauważyłam iskierki. Przynajmniej w jednym, a to już coś.
- Żartujesz... Chcesz mi zaufać? - zapytał prawdopodobnie troszeczkę bardziej entuzjastycznie, niż chciał.
- Chyba nie mam wyboru. - uniosłam jedną brew po czym spojrzałam gdzieś w tył jaskini, w której się znajdowaliśmy.
- Też to słyszysz? - zmrużyłam oczy starając się w ciemności dostrzec cokolwiek innego niż pysk Commanda.
Nastała cisza. Żaden z nas nie ważył się nawet oddychać zbyt głośno. Po chwili głuchej ciszy i tego dziwnego odgłosu wydobywającego się z wnętrza pomieszczenia, retriever przystąpił z chorej łapy na zdrową, a ja byłam już pewna tego, co słyszę.
- Żmije. - oznajmiliśmy chórem i idealnie w tym momencie, poczułam przenikliwy ból łapy, który sprawił, że poskładałam się na ziemi jak nic niewarty domek z kart.
- Ałaaa - jęknęłam czując jak moja łapa płonie żywym ogniem.
- Elizabeth! - usłyszałam krzyk psa i chrzęst zgniatanego gada. - Musimy się zwijać.
- No co ty.. - warknęłam z bólu starając się go w jakikolwiek sposób przecierpieć.
- Tam jest ich więcej. Chodź, musisz wstać. - rozkazał wsuwając pysk pod mój brzuch i stawiając na trzy nogi.
- Więc razem mamy sześć łap, co? - mimo tragizmu całej tej sytuacji, zdobyłam się na cichy śmiech. - Niedaleko, przy Fioletowej Rzeczce mam jaskinię. Musimy się tam schronić... - zaskomlałam, gdy z przyzwyczajenia nastąpiłam na lewą przednią łapę potraktowaną prawdopodobnie jadem.
Poruszaliśmy się tempem żółwia, żeby uciec przez tymi wrednymi stworzeniami. Nienawidzę żmij. I nie chodzi mi tu o tą postać ze słowiańskich wierzeń.
Gdy udało nam się wydostać z jaskini i ujść kilka kroków, upadłam po raz kolejny.
- Nie dam rady. Zostaw mnie i idź sam... Dlaczego tego nie zrobisz? - zapytałam cicho,
- Jesteś jedyną osobą tutaj jaką znam. Nie mogę pozwolić, żebyś tu została. Jesteś łatwym łupem. - odpowiedział starając się w świetle księżyca obejrzeć ugryzienie, po czym przejechał po nim językiem.
Zaczerpnęłam szybko do płuc powietrze i wstrzymałam oddech czując kolejną falę piekącego bólu.
- Daleko to jeszcze? - zapytał z... troską? Tak. To ewidentnie była troska. Choć ociupinkę.
- Za tym dużym fioletowym drzewem. - rzuciłam oddychając coraz ciężej.
- Co? To raptem sto metrów, a ty chcesz się poddać? - zaśmiał się nerwowo. - Zaniósłbym cię, gdyby nie ta łapa.
- Masz rację. Musimy tam dojść. - westchnęłam podejmując kolejną próbę wstania i wykonania chociaż kilku kroków. Udało się

W ognisku nadal tlił się żar. Wystarczyło dodać kilka suchych gałązek, żeby w pomieszczeniu znów zrobiło się nieco jaśniej i zarazem cieplej. Ułożyłam się na zdecydowanie zbyt dużym słomianym posłaniu, byłam bardzo zmęczona, ale ból nie dawał mi spać. Command leżał po drugiej stronie ogniska na brązowym kocu i wpatrywał się to w iskierki lecące z drewna, to we mnie. Prócz skwierczącego ogniska, w jaskini panowała przyjemna cisza, a w mojej głowie tuzin myśli na raz. Od doskwierającego bólu, przez nowopoznanego psa do historii tego miejsca. w którym Another Day i Geris wychowywali swoje dzieci, a ja leżałam właśnie na ich ‚łóżku’.
W pewnym momencie, moja głowa zrobiła się jakby cięższa. Bynajmniej od myśli się w niej kłębiących. Mimo ciepła panującego w jaskini, zrobiło mi się bardzo zimno. Coś było nie tak. Trucizna rozprzestrzeniła się po całym organiźmie powodując podwyższenie temperatury ciała, które w sposób niekontrolowany przeze mnie zaczęło drżeć.

Command? 

wtorek, 20 lutego 2018

Od Whatever'a do November

Kolejny dzień minął jak zwykle na samotnym siedzeniu w domu i okolicach. Za około pół godziny zajdzie słońce. Niestety - za godzinę znowu wzejdzie. Idąc zamyślony nie spostrzegłem biegnącego z boku psa.
- Cześć- powiedziała suczka,a raczej November
- Część - mruknąłem, chociaż trafniejsze byłoby określenie tego fuknięciem. Zniżyłem głowę i powoli ruszyłem dalej przed siebie. Suczka patrzyła się na mnie lekko zdziwiona,lecz także przechodził przez nią cień zadowolenia. Nie miałem po co dalej zawracać jej głowy,skoro i tak nic mi nigdy nie wychodziło. Po chwili usiadłem na jednej z górek. Moją sierść otulał lekki wiatr. Zatopiłem się w myślach. Nie brałem już pod uwagę świata rzeczywistego. I to był błąd. Od tyłu podeszła do mnie November. Otworzyłem oczy i spojrzałem na nią. Biało-szara suczka założyła naszyjnik ode mnie. Spojrzałem się na nią pytająco.

November?

Od Wolfika do November

Ranek przyszedł szybko. Jak dla mnie - za szybko. Jednak wstałem z łóżka i szybko się naszykowałem. Po chwili biegłem już po Lawendowym Polu. Moją uwagę przykuł biało-szary pies. Wolno podbiegłem do niego,a raczej niej.
- Witaj - mruknąłem. Zlustrowałem wzrokiem suczkę. Coś w niej było bardzo znajome. Budziło wspomnienia ze starej ery sfory.
- Witaj. - odpowiedziała.
- Wolfik jestem - spojrzałem na nią
- November. Gamma sfory. - odpowiedziała po chwili namysłu.
- Tak jak Lastrada... - mruknąłem
- Hę? - spytała
- Lastrada. Gamma Sfory przed wojną. - oznajmiłem
- Moją matka...- zciszyła głos. Nie uwierzyłem własnym uszom.
- To dlatego tak mi ją przypominałaś! - odpowiedziałem po chwili
- Prawie jej nie znałam. A zresztą,długo byłeś w Sforze przed wojną? - zmieniła temat
- Dość długo przed nią. Pierwszy raz nazwała mnie Fikiem,a nie Wolfikiem. Mówiłaś że prawie jej nie znałaś,prawda? - spytałem. Kiwnęła głową
- Chcesz zobaczyć gdzie mieszkała? Chyba jeszcze są tam jej rzeczy - zapytałem. Znów kiwnęła głową i wstała,po czym spojrzała na mnie. Wstałem i poprowadziłem ją do fioletowej rzeczki. Chwilę potrwało, zanim przypomniałem sobie gdzie mieszkała suczka. Dotarłem do jej jaskini. Tak jak się spodziewałem - wszystko nietknięte. Wróciłem myślami do tamtych czasów.
- Tutaj mieszkała? - upewniła się. Pokiwałem głową
- Skoro jesteś jej córką,to chyba wiesz co się z nią stało? - spytałem
- Wiem. - odpowiedziała.
- A powiesz mi? - spytałem niepewnie.

November?

sobota, 17 lutego 2018

Od November CD historii Whatevera

- Oczywiście, że nic mi się nie stało - prychnęłam. - Nie jestem głodna, zostaw jelenia dla siebie.
- O nie, ten jest dla ciebie - zaprotestował.
- Nie jestem głodna. Ochoty na gości też nie mam. Idź sobie - warknęłam. Whatever próbował z całych sił, ale i tak wygoniłam go za drzwi. Po chwili jednak głowa psa wsunęła się do mojego domu.
- November...
- Czego? - warknęłam zirytowana.
- Pada.
Westchnęłam.
- Wchodź.
- Dzięki - ucieszył się. Mimo, że na dworzu stał może minutę, był cały mokry, o czym boleśnie się dowiedziałam, kiedy postanowił się wytrzepać.
- Auć! - pisnęłam, kiedy setki małych, mokrych kropelek wbiły się w moje futro. Postanowiłam się osuszyć. Wzięłam hubkę i krzesiwo. W kącie miałam poukładane kilka szczap drewna, które niedawno zebrałam. Z posłanka wyciągnęłam garść słomy i z pomocą tych rekwizytów już po krótkiej chwili w mojej jaskini po raz pierwszy za mojego panowania zapłonął ogień. Dla zapachu dorzuciłam wiązkę lawendy, którą wziął ze sobą mój gość. Usiedliśmy jak najbliżej ogniska, starając się ogrzać i wysuszyć. Wtem wpadłam na pomysł, który mógłby jeszcze umilić ten wieczór. Przyciągnęłam bliżej nieżywego jelenia. Zdjęłam z niego skórę i oddzieliłam od niej resztki. Wystawiłam ja na dwór włosiem do dołu, żeby zmiękła - może któreś z nas zrobi sobie potem lepsze posłanie.
- Ty trzymasz za rogi, ja za nogi - poinstruowałam psa. Trzymaliśmy zwierzaka nad ogniem. Już po chwili rozszedł się zapach pieczonego mięsa. Wreszcie kiedy nie mogliśmy już wytrzymać z łapami w górze, dałam psu znak, żeby puścił rogi.
- Ale nie w ognisko! - jęknęłam, patrząc bezradnie, jak mięso spada w dół. Wyciągnęłam je szybciutko. Względnie równo rozerwałam na pół i podałam jedną część Takesowi. Posilaliśmy się w milczeniu. Rozkoszowałam się gorącym mięsem. To było takie cudowne, w tym całym zimnie zjeść coś ciepłego.
- Pójdę po jeszcze trochę drewna. Nie martw się, niedługo wrócę - dodałam, widząc minę psa. - To nie podlega dyskusji, Whatever. Dzięki za troskę, ale z chęcią się... przejdę.
Wyszłam z domu. Wichura natychmiast mnie zaatakowała. Czułam, jak moja sierść nasiąka wodą i robi się ciężka. Wokół ciemno, choć oko wykol. Westchnęłam cichutko, czując się nagle mała i samotna. Chyba jednak nie wrócę tam, do siebie - gdybym chciała tam wrócić, już stałabym pod drzwiami.
Szłam więc dalej, smagana wiatrem i deszczem. Przede mną, za mną, wszędzie dookoła - lawendowe pole.



The end. 

Od November CD historii Hamiltona

Udałam, że się namyślam.
- Pomyślmy... Nie, powinnam na dzisiaj być wolna - uśmiechnęłam się.
- Czyli udało mi się wstrzelić w lukę? - puścił mi oczko.
- Masz wyjątkowe szczęście, nieczęsto się to zdarza - rzuciłam mu powłóczyste spojrzenie. Oddał je.
- A kogo ostatnio odrzucałaś? - zapytał, niby to żartem.
- Jakby się zastanowić, ostatnio najczęściej uciekam przed Whateverem - uznałam, spoglądając na niego z zaciekawieniem.
- Masz z nim kłopot? - spytał troskliwie.
- Raczej to on ma ze mną - zaśmiałam się.
- Co mu robisz?
- Grożę mu, wyzywam go, jestem niezwykle niestała w uczuciach... - wymieniłam z ociąganiem.
- Od miłości do nienawiści? - ukrył niepokój.
- Raczej od nienawiści do rozpaczliwej próby tolerancji.
Zdawało mi się, że odetchnął z ulgą, ale to chyba tylko przeczucie.
- Jesteśmy, Milady - mruknął Hamilton, szturchając mnie lekko.
- Zdajesz sobie sprawę, że Milady oznacza „moja pani”, a nie „pani”? - zapytałam, spoglądając na niego.
- Jasne, że tak - usłyszałam. Rozejrzałam się, ale psa nigdzie nie było widać. Wtem coś przysłoniło mi świat. Poruszyłam się niespokojnie.
- Kto tam? - zapytałam dziecinnie.
- Zgadnij. Puszczę cię, ale obiecaj mi, że nie otworzysz tych ślicznych ocząt.
Wzięłam głeboki wdech i opuściłam wolno powieki.
- Gotowe, Hamilton.
- I nie otwieraj! - usłyszałam. Kroki psa powoli cichły.







<Hamilton?> To w zamierzeniu miało być walenynkowe...