czwartek, 15 marca 2018

Od November - Ostatnie życzenia

Obudziłam się z bólem głowy. Ostatnio coraz częściej mi się to zdarzało. Pesymizm, introwertyzm? Niewątpliwie. Zapytajcie nieszczęsnego śmiałka, rycerza na białym koniu - Whatevera. Wypadałoby przeprosić, ale to bycie introwertyczką, a w dodatku duma osobista...
Coraz częściej zdaje mi się, że nie jestem dość dobrą osobą na moje stanowisko. Matka w snach nie ma już szerokiego uśmiechu, a o moich kontaktach z innymi członkami Sfory lepiej nic nie mówić.
Z każdego miejsca wygląda na mnie wspomnienie z Whateverem. Nawet, jeśli go gdzieś nie było, i tak o nim myślę. Denerwujące. 
Dużo czasu spędzam w łóżku, albo na zwiedzaniu i czyszczeniu ogromnej jaskini mamy. Jak ona mogła w tym mieszkać? Pewnie trzech czwartych nie sprzątała. Zostawiła całkiem sporo rzeczy, najbardziej jednak poruszył mnie list, zaadresowany do dziecka Lastrady i Marvela. Do mnie.
Ustaliłam, że co najmniej co trzeci dzień będę chodzić na długi spacer. Któregoś dnia zawędrowałam nad miejsce, w którym dostałam naszyjnik od Whatevera. 
- To dobry pies, a w dodatku taki kochany... - mruknęłam, starając się, by te słowa zabrzmiały przekonująco. Whatever jest dobry. 
Byłby dobrą Gammą.
Ta myśl nadpełzła z nadmiernego roztkliwienia się na temat Whatevera, zanim zdążyłam ją powstrzymać. Nie, nie, nie. Przecież już o tym myślałam.
Czy ty naprawdę myślałaś?
Czasem mam wrażenie, że w środku mojego pustego przecież łba mieszka wredne, uparte psisko, myślące to, czego myśleć nie powinnam.
- Dobra, dobra... - westchnęłam. 
Właśnie zgodziłam się na zniszczenie sobie, młodej, słodkiej dwulatce, życia. W imię czego? Spokoju we własnym, pełnym urojeń łbie. Hej, to on jednak nie jest pusty?
Może być mały kłopot z wykonaniem, ale to pestka. Zdeterminowanie wszystko zwycięży.
Wykąpałam się i rozczesałam futro. Kilka kropli olejku różanego dodatkowo dodało mi uroku. Tak wyekwipowana mogłam ruszyć do Whatevera.
Ding, dong! - zawołałam śpiewnie, pukając do jego jaskini. Border otworzył z bardzo zaskoczoną miną.
- Cześć. Co cię tu sprowadza? - zapytał niepewnie, lustrując mnie wzrokiem. Nagle drgnął i zaprosił mnie do środka. Minęłam próg i usiadłam.
- Whaty... - mruknęłam pociągle. Uniósł jedną brew do góry. 
- Tak, Novy? - odparł z cieniem uśmiechu. Gestem myśli spróbowałam uspokoić skręcony żołądek i odetchnęłam.
- Czy ja ci się... podobam? - zapytałam, prosto z mostu i na dodatek z głupim uśmiechem. Cóż, jak kocha, to nie ucieknie, prawda?
Pies zamarł. Jego ciemne oczy rozwarły się szerzej, a spojrzenie uciekło byle dalej ode mnie.
No... Ummm... - jęknął, spuszczając głowę jeszcze niżej.
Whaty? - ponagliłam cicho, podchodząc bliżej.
- Tak - wymamrotał cichutko, kuląc się jeszcze bardziej. 
Zmusiłam się, żeby dotknąć jego miękkiego czoła nosem.
Ja ciebie też - szepnęłam wprost do jego ucha.
Uniósł nieśmiałe spojrzenie. Mi powoli kończyły się pomysły, jakie uczucia powinnam odgrywać. Co czułam? Nic, jeśli nie liczyć narastającej paniki.
Czy chcesz, żebym cię o coś zapytał? - spytał łamiącym się, może ze wzruszenia?, głosem.
- Tak... - szepnęłam, kiwając głową. Odetchnął głęboko.
- November, czy zechciałabyś być moją partnerką? 
- Tak! - pisnęłam, starając się z całych sił wyglądać na wzruszoną i zakochaną.
Wtuliłam się w niego, tylko po to, żeby dać na moment odpocząć mięśniom pyska. 
- Whaty... - mruknęłam.
Tak, Novy?
- Wiesz, że jesteś teraz samcem Gamma? - spytałam, wlepiając w niego spojrzenie.
- Najważniejsze dla mnie jest, że mam ciebie, kochanie - odpowiedział czule. Przygryzłam wargę.
- Jeśli ci to nie przeszkadza, mogłabym pójść na godzinę do siebie? Postaram się spakować... - szepnęłam, czując rosnącą gulę w gardle. To się zbliżało.
- Dobrze, Novy. Wrócisz do mnie na noc, czy zostaniesz u siebie?
- U siebie - zadecydowałam szybko. - Pójdziesz mnie rano odwiedzić?
- Oczywiście, jeśli chcesz... - uśmiechnął się.
- Do zobaczenia jutro, Whatever.
- Do zobaczenia, kochanie.
Opuściłam jego dom. Powinnam odetchnąć z ulgą, ale z każdą chwilą coraz mocniej się trzęsłam.
- A może by tak żyć dalej jako jego partnerka? - szepnęłam do siebie.
On mnie naprawdę kochał, problem był w tym, że ja jego nie i nie widziałam na to nadziei.
Stanęłam przed jaskinią mojej matki. Na sporym kawałku papieru napisałam list.

Drogi Whateverze,
Wybacz. Nie mogłam inaczej. Zawsze wiedziałam, że byłbyś lepszym Gammą ode mnie. Dzisiaj postanowiłam dać spokój.
Proszę, ułóż sobie życie z kimś, kto będzie cię kochał. Ja tego nie czułam. Proszę, bądź szczęśliwy. Nie płacz za mną.
Żal mi opuszczać te miejsca, których nawet dobrze nie poznałam. Matka się nie cieszy. Według niej powinnam pozostać tu z tobą, ale ja wiem, że jest inaczej.
Żegnaj, panie Takes.
Żegnaj, drogi Whateverze.
Żegnajcie wszyscy.
Moje ciało czeka w sypialni, dusza zaś pozostanie z wami na zawsze.

Położyłam list przed drzwiami. Bałam się jak nigdy dotąd. Poszłam do pomieszczenia, które służyło mi za sypialnię. Uniosłam krótki sztylet, ostatni raz zapłakałam, spojrzałam w okno i wbiłam go w siebie.
To był mój koniec.


The End.
List do wszystkich jest w postach roboczych. 
Pamiętajcie, żeby usunąć moje imię i wstawić tam Whatevera. Niestety moja nikła ilość władzy od Hamiltonka mi na to nie pozwala.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz